O gustach się dyskutuje

Kto nie ryzykuje…

Czas czytania: 6 min.

Większość z nas, kiedy myśli o inwestowaniu, to od razu zastanawia się, jak optymalizować ryzyko. Najchętniej zniwelowalibyśmy wpływ ryzyka na nasze inwestycje do zera. Z drugiej strony, kto nie ryzykuje ten nie pije szampana. Czy warto ryzykować inwestując na rynku sztuki? Okazuje się, że zazwyczaj warto.

Czy intuicja wystarczy?

Wielu kolekcjonerów powie, że często przy zakupach dzieł sztuki kierują się intuicją. Twierdzą, że po prostu „mają nosa”. Nie ma w tym nic z kokieterii, ale też niewiele jest z wróżbiarstwa, choć sama teoria brzmi mało poważnie. Faktem jednak jest, że osoba, która bardzo silnie interesuje się jakimś tematem, wiele wie o konkretnych zagadnieniach np. o twórczości wybranego artysty, o kręgu, z którego się wywodzi, czy szerzej o historii sztuki danego kraju w określonym czasie, ma często słuszne przekonania do inwestycyjnego potencjału konkretnych obiektów pojawiających się na rynku.

Jeśli jeszcze do tego osoba ta oglądała wiele dzieł na żywo, a może niektóre wręcz miała w ręku, to można powiedzieć, że w określonej dziedzinie jest ekspertem. Zazwyczaj taki kolekcjoner zaprzeczy i powie, że ekspertem nie jest, że on po prostu ma intuicję. Intuicja to bajka. Liczy się wiedza, choć często tej wiedzy nie da się ująć w stricte akademickie ramy.

Co jeszcze poza wiedzą? Także wiedza, tylko nieco innego rodzaju. Rynek sztuki często podlega modom i jest podatny na mechanizmy, które można określić jako efekt psychologicznej postawy odbiorców, a czasem nawet całych narodów. Rynek sztuki jest też podatny na działania marketingowe. O tych ostatnich będzie jeszcze czas napisać. 

Dziś chcę się przyznać się do czterech swoich porażek inwestycyjnych. Do sytuacji, w których mogłam mądrze zainwestować, bo „miałam intuicję” co do potencjału finansowego prac konkretnych artystów, ale tego nie zrobiłam. Bałam się ryzyka. Do dziś pluję sobie w brodę. 

Historie osobistych “porażek”

Ponad 12 lat temu pracowałam w portalu rynku sztuki Artinfo.pl. Jedno z zagadnień, którym się zajmowałam, dotyczyło aukcji internetowych przygotowywanych we współpracy z cenionymi galeriami. Takie aukcje, dziś powszechnie realizowane, były wtedy nowym produktem. Namówienie galerii do współpracy nie było wcale takie proste, zwłaszcza że zależało mi na współpracy z najlepszymi i na prezentacji świetnej oferty.

Zaprosiłam do wspólnego działania Galerię Stefana Szydłowskiego, z którą przygotowałam internetową aukcję prac na papierze Wojciecha Fangora. Na aukcji wystawiliśmy 10 prac, w formatach ok. 30×40 cm i 50×60 cm. Część była czarno-biała, większość w kolorze. Wszystkie były szkicami koncepcyjnymi do op-artowskich „kół” i „fal”, w tym jedna z prac była szkicem do obrazu będącego już wtedy w kolekcji Muzeum Sztuki w Łodzi. W zależności od formatu cena wywoławcza tych prac wynosiła 2500-2900 zł czyli mniej więcej tyle, ile wtedy wynosiła moja pensja. Miałam absolutne przekonanie, że to jest najlepsza sztuka pod każdym względem, także inwestycyjnym. Wierzyłam, że aukcja będzie hitem. Bałam się jednak osobiście zaryzykować, bo nie miałam oszczędności. Rozważałam nawet „chwilówkę”, ale że nie jestem typem hazardzisty, to ostatecznie nie kupiłam żadnej pracy. Zgadnijcie, ile prac zostało sprzedanych na tej aukcji? Żadna. Dziś tego typu prace kosztują 65-70 tys. zł.

Zanim trafiłam do Artinfo.pl, pracowałam w nieistniejącym już niestety miesięczniku „Art&Business”. Moja miłość do sztuki była jeszcze wtedy bardzo demokratyczna i rozkładała się mniej więcej po równo między sztukę dawną i współczesną. W trakcie pracy spędzałam jedne z urlopów na Ukrainie. Zwiedzałam tam wiele muzeów, w tym biograficznych, poświęconych artystom. Zwróciłam uwagę na to, że muzea co prawda są, ale dzieł sztuki w nich niewiele. To był początek lat 2000. Ukraina była młodym państwem, które dopiero kształtowało swoją tożsamość i nie okrzepło jeszcze w zakresie infrastruktury muzealnej i zbiorów. Zaintrygowana, po powrocie szukałam informacji w notowaniach aukcyjnych na temat malarzy ukraińskich. Trafiłam na malarstwo Iwana Trusza, które mnie zafascynowało. Miałam silne wewnętrzne przekonanie, że jego prace szybko zaczną drożeć, bo młoda ukraińska państwowość będzie chała mieć prace swoich najlepszych twórców w zbiorach prywatnych i publicznych. Wtedy obrazy Trusza kosztowały po 2-3 tys. zł, a w Warszawie nawet nie było jeszcze pomnika tego malarza. Dziś takie same prace kosztują różnie, ale sprzedają się w widełkach pomiędzy 35 a 100 tys. zł.

W czasie pracy w Artinfo.pl na poważnie zajęłam się fotografią. Nie tylko przygotowywałam aukcje fotografii i pisałam teksty na temat jej kolekcjonowania, ale też sama zaczęłam zbierać najciekawsze prace z tego zakresu tematycznego. Pieniądze miałam skromne, ale fotografia była tania. Systematycznie jednak drożała, o czym wiedziałam. opisywałam to zjawisko, a wręcz czyniłam liczne wysiłki marketingowe, aby właśnie tak się działo. W tym czasie kupowałam głównie na aukcjach charytatywnych, na których można było znaleźć fotograficzne rarytasy, na które wtedy nikt nie zwracał uwagi. Kupiłam wtedy wiele świetnych prac m.in. Mikołaja Smoczyńskiego. Z niesprzedanych ofert poaukcyjnych w Rempexie „wygarnęłam” w bardzo przystępnych cenach genialne fotografie Piotra Janika i Jana Bułchaka.

Inwestowała mnie też bardzo fotografia współczesna. Zapoznałam się z większością kolekcjonerów, rozmawialiśmy przed konkretnymi aukcjami, a ja nie taiłam, co chciałabym kupić dla siebie i za jakie kwoty. Ponieważ zawsze dzieliłam się wiedzą i bezinteresownie doradzałam, to przypuszczam, że niektórzy kolekcjonerzy robili mi też na tych aukcjach uprzejmość, starając się nie przebujać mnie do momentu, w którym aukcja przekroczyła limit cenowy, do którego zadeklarowałam licytację. Bardzo wam za to dziękuję. Rozmawiając po aukcjach, inni kolekcjonerzy często gratulowali mi tego, że jestem osobą bardzo konsekwentną. Jeśli mówię, że będę jakieś zdjęcie licować do 1000 zł, to faktycznie licytowałam do 1000 zł; jak do 1500 zł to kończyłam licytację na 1500 zł, a praca często sprzedawała się bez mojego udziału. Gratulowali mi tego, że nie jestem hazardzistką. Ich często ponosiło. Tfffu. To oni, a nie ja, mieli rację. To oni mają teraz w zbiorach niektóre piękne prace, które ja odpuściłam. A trzeba było, cholera, ryzykować. Pamiętam zwłaszcza dwa zdjęcia Pawła Bownika, które sobie darowałam. Jedno z cyklu „Sale treningowe” sprzedane zostało za 1200 zł, ale ja miałam wewnętrzny limit do 1000 zł. Drugie, z cyklu „Disassembly” sprzedano za 2500 zł, ale ja listowałam o tysiąc mniej. Dziś te prace kosztują minimalnie 8-9 tys. zł. Przez siedem lat zdrożały wielokrotnie.

Trochę już później, posiadając własną działalność gospodarczą, byłam kuratorem zewnętrznym Aukcji Młodej Sztuki w domu aukcyjnym Polswiss Art. Na przygotowywanych przeze mnie aukcjach pojawiało się wiele prac artystów, o których wiedziałam, że zrobią bardzo znaczące kariery. Właściwie już je robili. Te kariery się zaczynały i było je czuć w powietrzu. Byli to m.in. tacy artyści jak Paweł Matyszewski, Bartek Kokosiński, Barek Ołowski. Mogłam kupić ich prace. Chciałam kupić ich prace, ale… nie kupiłam. Doradzałam te zakupy innym. Moi kolekcjonerzy i zaprzyjaźnienie miłośnicy sztuki ewidentnie zyskali. No cóż, szewc bez butów chodzi.

Czego nauczyły mnie te historie?

Dziś już staram się nie popełniać takich błędów. Kupuję prace artystów, których reprezentuję w Xanadu, bo wiem, że ich prace będę systematycznie rosnąć w cenę. Nie oznacza to, że kupuję dużo. Obiecałam sobie jednak, że nie mogę dopuścić do sytuacji, w której nie będę mieć prac autorów, których twórczość promuję z całym przekonaniem.

Kupuję też czasami prace młodych artystów na aukcjach młodej sztuki, kiedy widzę że coś „nie idzie”, bo jest bardzo dobre, czyli za dobre w obszarze licytacji, która preferuje przede wszystkim sztukę dekoracyjną. Kupuję też prace piękne, a delikatne, które w dzisiejszych czasach się „nie klikają”, mimo że są sztuką wybitną.

Czy ryzykuję? Jeśli chodzi o prace artystów reprezentowanych przez Xanadu to wiem, że nie ma tu żadnego ryzyka. Jeśli chodzi o prace artystów młodego pokolenia, to ryzykuję. Nauczyłam się już i ryzykuję z przyjemności, bo zawsze mam w pamięci fotografie Bownika, których nie kupiłam. Czy warto ryzykować na rynku sztuki? Tak, warto, choć oczywiście nie zawsze. Ryzyko należy poprzeć wiedzą, a może intuicją, a może jednak wiedzą… W każdym razie tym czymś, co mówi nam, że należy kupić i już. A jeśli nie mamy takiego imperatywu w sobie, to zapytajmy marchanda, galerzystę lub art advisora o to, co on by kupił i zaryzykujmy za niego. Mamy dużą szansę wygrać na tym ryzyku

Agnieszka Gniotek